niedziela, 15 grudnia 2013

Raport z miasta-sypialni.



Takie miasto leżące tuż koło innego miasta, tyle że kilka razy większego  zawsze ma przejebane. Te satelickie miasta-przydudówki to sypialnie, z których wszyscy chcą uciekać ale nie za daleko i na chwilę. Zasmakować życia w tym większym, gdzie jest kilka szpitali, kin i tyle makdonaldów i kejefsów że aż dziw bierze, że ludzie mogą tyle jeść.
Pabianice to największa sypialnia Łodzi. Wielkie blokowisko z elementami kamienicznymi, a w zasadzie dwa blokowiska, nowsze i starsze. Starsze zbudowane dla świeżo upieczonych robotników i robotnic, neomieszczan. Przypudrowana styropianem  wielka płyta. Bloki jak staruszki z farbowanymi na fioletowo włosami i dorysowanymi brwiami, chcące cofnąć licznik o czterdzieści lat i cztery porody. I ta wielka płyta tego starego blokowiska jest powoli zasiedlana przez młodzież, dziedziców podziadkowych mieszkań z balkonem i kiblołazienką połączoną z kuchnią małym przysufitowym okienkiem. To mieszanie się starego z młodym widać od razu. I czuć, bo klatki schodowe przenika zapach gotowanej kapusty z którym dzielnie walczy charakterystyczny posmród skuna. K+M+B, HWDP, ale jednocześnie, jakby wspólne, łączące pokolenia rodaków, koślawo namazane na kwiecistej ścianie "Jebać komornika". Nowsze blokowisko to mniej więcej to samo, tylko proporcje odwrotne, no i bloki poustawiane tak,  żeby tworzyć niedomknięte czworoboki, takie mini twierdze z balkonami, no i te spadziste dachy, Polska centralna kontra górale 1:0. Betonowy pseudo tetris. Z Łodzi do Pabianic przyszła moda na jebanie na murach jednych kibiców przez drugich. Schemat jest prosty. Napis RTS przykrywa sterczący do góry fallus, że chuja na nich kładą albo że tym chujem będą ich jebali. Później RTS przerabiany jest na ŁKS, a na końcu ktoś rysuje dwa trójkąty i mu wychodzi gwiazda Dawida, bo tamci to żydy a żydy to wiadomo, że chuje jak tamci. Później żeby tę gwiazdę dawidową zneutralizować wali się białosiłowego celtyka. Myślenie magiczne nie ginie. Kamienice to już syf totalny, bo nieliczni szczęścliwcy mają kible w mieszkaniu. Reszta biega do kibla na podwórku albo jak kto bogatszy to ma dziurę na korytarzu. Na podłodze linoleum, ściera do wytarcia moczu jak się któremu nie trafi. Wodę po praniu i myciu wylewa się do rynsztoka, tak że białe mydliny zmieszane z brudem płyną brukiem przy krawężnikach. Brodzą sobie w nich dżdżownice, chuj wie skąd wzięte, ale pływają. Pływały zawsze i jako dzieciak wyciągałem je grabkami z tego białego syfu i dobijałem łaciatą piłką albo kładłem na styropianowym modelu myśliwca i wysyłałem na misję kamikaze.
I te blokowiska i kaminiczniska stanęły w samym centrum dopałowego przemysłu. Tymi dopałami, których niby nie ma, ale nadal są, a które przez długi czas były poza jakąkolwiek kontrolą. I dzięki temu te młode wilki biznesu mogły wprowadzać na rynek gówno tak niszczące, że tradycyjne dragi praktycznie nie były już potrzebne. Amfa? Kurwa, po jednym śledziu miętowego proszku ćpuny z wieloletnim doświadczeniem stojąc na rękach błagały, żeby ktoś to zdelegalizował. Łzy szczęścia w oczach, zjazd do gardła i błaganie. Zjarany jakimś zielskiem moczonym w syntetyku koleś, któremu zdrzyło się zabłądzić w labiryncie wielkiej płyty szybko wpadał w paranoję. Był w centrum jebanej, ośmiobitowej gry, dookoła łupały bębny, aż w końcu biedak rzucał się w spazmie na ziemię krzycząc jak pojebany wywołując salwy śmiechu jego kumpli, które po minucie zmieniały się w depresję. Jedno szkło miażdżyło czterech zaprawionych w bojach ćpunów, bez przegród nosowych i z kawałkiem płuca. Jedynym minusem jest krótkie działanie i to,  że mózg szybko się przyzwyczaja. Smród gówna nikomu nie przeszkadza. Plusów jest cała masa. Nie trzeba obdzawaniać ludzi, susza się nie zdarza, bo w sklepie zawsze pełne półki no i nazwy takie zabawne. Pasiubrzuch dajmy na to albo Cocolino, że niby trochę koks, takie mrugnięcie okiem do klienta. I tak jak amfa jest kokstem dla ubogich, tak Cocolino czy Wiśnia to amfa dla uboższych.
Fala wezbrała i przelała się przez wały jakoś zimą. Sylwester, czyli koniec starego wygląda zawsze tak samo. No może tylko sprzęt i otoczenie się zmienia, bo wiadomo, bogaci świętują na bogato, biedni też niby na bogato, ale jakby mniej, więc granice się zacierają. Jak to w czasie granicznym bywa, coś się kończy, chuj wie co się zaczyna, ale postawnowienia noworoczne muszą być. Tak żeby to nadchodzące chujwieco oswoić, udomowić jakby. No i ten Sylwester zdarzył się w scenerii takiej jakby industrialnej, jakaś fabryka stara, ziemia obiecana podobno, pot prządek wsiąknięty w mury, ale było minęło i teraz tylko jakieś szwalnie ewentualnie hurtownie. Mała salka jakieś gitary, perkusje, sztangi, kable, jedno okno, jakieś schody, kibel sto metrów dalej i na lewo. Uwaga na wózki widłowe, bo nie wszyscy mają dziś wolne. No dzieje się ten standardowy menelnik końcoworoczny, dwunasta wybiła, szampany, petardy, wiawaty, rakiety, tłuczone szkło, stolaty. Trochę fałszywych życzeń kilka szczerych, pijackie telefony z życzeniami i groźbami. Normalka, no i po tej dwunastej i po bełtach, drgawkach, potach, pora zwijać się dalej. Dwie godziny snu, pobudka i kończenie resztek kradzionej wódy i piwska z metra ciętego. Spirytus dolany do słoika kompotu, więc jest pół godziny wolnego czasu żeby uzupełnić braki fajek. Sklep otwarty, cisza i spokój, bo na ulicach tylko taksówki. Klientów paru i jedna pani przy kasie. Coś tam do niej mówi jeden z drugim, wmuszają w nią czerstwe dowcipy, które im zostały po imprezie z balonikami, nachalna grzeczność. Czas graniczny trwa dopóki jest alkohol. Szybki pet przed sklepem, a tu podchodzi jakiś koleś z podbitym okiem i coś tam duka po pijacki. Okazuje się jednak, że nie po pijacku tylko po rusku, postradziecku bo facet ma na oko 25 lat. Daje mu Camela z kulką. Z kulką są najlepsze bo dają możliwość wyboru, chcesz mentola to zgniatasz, nie chesz to nie zgniatasz. Ja zgniatam zawsze. Przybysz mówi, że jest z Rosji i że pracuje tutaj z grupą innych przybyszów i że ich jacyś imprezowi patrioci napadli wczoraj. Auto firmowe, szefowe rozwalili butami, butelkami i teraz przybysze nie wiedzą co robić, bo szef w górach siedzi i nie chcą mu psuć świąt. Sam nie wiem czy mnie to wtedy jakoś specjalnie obchodziło, ale facet zaprasza do hotelu na wódkę więc idziemy z kumplem na imprezę.
Nazwa hotel to wypłynęła chyba tylko dlatego, że żaden z nas nie był stanie w tym języku pijacko-angielsko-słowiańskim znaleźć odpowiedniego słowa, więc najprościej było po prostu hotel. Zresztą jak na żółtym osranym przez psy banerze stoi jak byk, że hotel i nocleg to hotel i nocleg koniec gadania. Chata zwykła jakich pełno, sześcian polski, lata dziewięćdziesiąte. Kowobje przemysłu szwalniczego takie budowali dopóki udawało im się zalewać Niemców i Rosjan swoją chujnią. Stoi ta ich obita fura, większość szyb leży gdzieś na pabianickim asflacie, ale trochę zostało też w środku. Blacha powyginana polską dresofurią, bo ruskiemu to wpierdolić trzeba dla zasady. Za ruskość właśnie. Wchodzimy po betonowych schodach do środka, parno tam było. Sześciu było tych przybyszów w pokoju z meblościanką lakierowaną tak że się można było w segmencie przeglądać. W barku też można się było przejrzeć. Ten spod sklepu gada z drugim bardziej pobitym, nie kłócą się, po prostu gadają. Dwóch siedzi i ogląda jakąś ichnią popową starletkę wyginającą się w telewizorze. Raszan gerl, biutiful music, mówi ten bardziej pobity. Wygląda kaukasko, ale nie tak kaukasko jak się ładnie mówi o białasach w USA, tylko kaukasko jak się mówi na tych gorszych w Rosji. Może dlatego jest bardziej pobity, bo ten co nas tu przyprowadził to blondyn prawdziwy, z przyrodzenia. Tamtych dwóch od telewizora nic nie mówi, a pozostali dwaj, jak się z czasem okaże afgańczyk i azer, pichici sobie jakąś zwałę, pewnie z tamtych stron bo przyprawy sypią ze słoików, więc pewnie z domu przywiezione. A wyglądało toto też jakoś tak nie po naszemu. Kłykcie w strupach, ale twarze całe, znaczy się wojownicy.
Wszyscy budują w polsce drogi. Teraz akurat gdzieś jakąś obwodnicę, autostradę czy coś tam i że chcieli tylko alkohol kupić się najebać jak ludzie w tego Sylwestra. Przyjmuję ich żale z bólem bo kurwa, spodziewałem się chociaż jakiejś wódki a oni nic nie mają bo oszczędzają na naprawę auta. Szlugi, nowa paczka, porozdawałem. Na zegarku już czternasta, więc mija czterdzieści minut odkąd opuściliśmy ciepły dom w którym przegryza się spirol z kompotem. Najwyższy czas lecieć. Ty i ja nie możemy im pomóc gringo, chodźmy się więc najebać. Może jakiś toast za tych nieszczęśników w imię pana naszego jedynego dojechanych na pabianickiej ziemii przez husarię świątecznie wystrojoną w lakierki i dżinsy. Swoi-obcy, wiadomo, ruscy mają czarne podniebienia, kutasy w poprzek a ich kobiety się nie golą ponoć, więc dojechać barbarzyńców, najeźdźców wypada.
I tak myśl mi przez głowę przeszła, że może oni chcą się zemścić, wpierdole i odwety to przecież normalna sprawa. A tu im się dwóch kolesi, pewnie skumaconych z tymi dresami wbija na stancję łaskawie częstując ich fajkami i jednym piwem, które wziąłem sobie na drogę. "Wy kmioty polskie, my was zajebiemy za nasze nieszczęścia. Patrzymy po sobie z kumplem, on też rozumie już, że może być ciepło, a nieopatrzenie kupilismy browary w puszce, więc nawet tulipana nie zrobisz. Może nóż, ale to przecież czasu nie ma, a tamci jak zobaczą że wyskrobuję kosę z puszki zdążą mnie już dawno spakować do wersalki związanego streczem. Dam im jeszcze po szlugu i spierdalamy jak najdalej. Koniec Sylwestra kurwa, wstajemy wychodzimy, jeden koleś, ten spod sklepu, idzie z nami do drzwi. Bierze jeszcze jednego szluga i z dupy zupełnie mówi, że u nich ładniejsze kobiety. No to już wiem, że odwetu nie będzie, koleś musi się wyżalić, wygadać. A tam na chacie mikstura wietrzeje no i te dopały też już się chyba nie przydadzą, bo coś można na mózg paść i będę przez tydzień miał zwiechę myśląc o grupie tych robotników co nam tu budują Europę zachodnią w centralnej. Polska zima zaskoczyła drogowców, nowy rok bez kilku wpierdoli nie istnieje, bo wpierdole jak fajerwerki być muszą, a jak już polski ryk znajdzie obcych, potomków Stalina to nie popuści.
Napój wyszedł przedni.

piątek, 18 października 2013

Run Wrake

Jestem totalnie opóźniony, nie jestem w stanie śledzić nowości a informacje docierają do mnie już mocno zdyszane. Na przykład dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że niemal rok temu zmarł Run Wrake. Kim był? Jednym z tych genialnych twórców animacji, których dzieła są tak fajne, że w wiralowym szaleństwie gubi się imię autora. Parę lat temu furorę zrobiła jego animacja pod tytułem Rabbit ( w necie często lata pod jakimiś wymyślonymi tytułami jak Idol albo Where's your god now). Animacja była w 2005 roku nominowana do BAFTA, więc docenili go nie tylko klikacze. Rabbit jest brutalną i ciekawą historyjką z morałem, zrobioną prostą wydawałoby się techniką wycinanki. Patent z napisami jest świetny, postacie i tła jakby żywcem wyjęte ze reklam drukowanych w kolorowych czasopismach z lat pięćdziesiątych (oczywiście tych właściwych lat pięćdziesiątych, zachodnich). No można to jeszcze podciągnąć pod stare podręczniki , bo tam grafiki też były wyjęte pewnie z jakiegoś odpowiednika stocka.


Rabbit


Wrake współpracował też muzykami, dla których robił teledyski. Byli to między innymi Manu Chao (taki sobie klip do kawałka Mr.Bobby) czy The Future Sound of London i kilku innych, o których nie słyszałem. Z mniej chlubnych zajęć tego pana można wspomnieć o jego pracy przy koncertowych wizualizacjach dla niejakiego pana Bono.
The Future Sound of London-We have explosive


Jednym z jego ostatnich dzieł są szorty Meat Street, nie urywają dupy więc lepiej skupić się na tych animacjach, które prawdopodobnie nawet bez syntetycznych wspomagaczy wywołują stany lękowe i uczucie zmieszania. What is That z pewnością się do nich zalicza, i gdyby nie żałosne ograniczenia tej platformy pewnie bym go tu wrzucił w normalnej formie.



wtorek, 15 października 2013

Podstępny tubylec vs pvt. Wilhelm

Drugi wtorek października to idealna pora na inspirowaną drugim poniedziałkiem października notkę. Columbus Day, czyli dzień w którym mieszkańcy obu Ameryk celebrują dotarcie Kolumba na ten nieznany europejczykom ląd. Cały świat obchodzi go co prawda 12 października, ale że inspiruję się popkulturą z USA rodem wybrałem sobie ten ich drugi poniedziałek października. Oczywiście wiadomo, że nie było to żadne odkrycie Ameryki tylko początek długiego i bardzo krwawego procesu grabienia potomków prawdziwych odkrywców, ale nie o tym będzie ten tekst.

Przenieśmy się kilka wieków do przodu, złotej ery podobju tak zwanego dzikiego zachodu Stanów Zjednoczonych. Czas bohaterów walczących o ucywilizowanie krwiożerczych Indian. Beztroski i nieświadomy zagrożenia szeregowiec Wilhelm postawnawia odpocząć od procesu cywilizowania dzikusów i postanawia nabić sobie fajkę porządną ilością tytoniu nie zauważając skradającego się podstępnie tubylca, który bez oporów kieruje strzałę prosto w udo Wilhelma, który wydaje z siebie dziki krzyk i spada z konia.

To scena z  westernu The Charge at Feather River z 1953, a okrzyk szeregowca Wilhelma od tamtej pory dumnie nosi jego imię, czyli Wilhelm scream.


Każdy kto obejrzał w życiu kilka filmów lub miał okazję zagrać w jakieś gry na pewno kojarzy ten efekt dźwiękowy. Użyty został w niezliczonej ilości filmów, seriali i gier żeby wspomnieć chociażby wszystkie części Gwiezdnych Wojen i Indiany Jonesa, serię Mortal Kombat, GTA IV, Assasins Creed, Wielu twórców za punkt honoru bierze sobie umieszczenie w filmie tego sampla. Pojawia się zarówno w małych produkcjach jak i wielkich hollywoodzkich produkcjach.

Po raz pierwszy został wykorzystany kilka lat wcześniej w filmie Distant Drums. Podczas sceny przedzierania się przez bagna jeden z kowobjów zostaje wciągnięty pod wodę przez aligatora wydając pierwszy w historii Wilhelm scream. Został dodany do dźwiękowej biblioteki studia Warner i był użyty w wielu jego późniejszych produkcjach.


Czemu więc mówimy o Wilhelm scream skoro był to trzeci film wykorzystujący ten efekt? Zawdzięczamy to Benowi Burttowi, twórcy efektów dźwiękowych do Gwiezdnych Wojen, który przeszukując archiwa wygrzebał ten sampel, który kojarzył z tak wielu filmów i postanowił wykorzystać go w dziele Lucasa. Burtt stworzył również znane wszystkim dźwięki miecza świetlnego czy blastera.

Szacuje się, że do dnia dzisiejszego Wilhelm krzyczał rozpaczliwie w około 230 filmach, a jeśli dodać do tego gry lista będzie o wiele dłuższa. Tutaj mały zbiór:






Kolejnym efektem dźwiękowym masowo wykorzystywanym w popkulturze jest tak zwany Howie scream znany między innymi z pierwszego Starcrafta jako dźwięk Akademii Terran. Wstyd byłoby o nim nie wspomnieć.

czwartek, 19 września 2013

Się gra. God Mode.

Zacząłem rozumieć i doceniać Steama, bo dostałem fajny prezent. Za niecałą dyszkę można dorwać całkiem przyjemnego multiplayera God Mode. Nasz bohater odradza się w Hadesie i żeby udowodnić, że jest wybrańcem bogów musi rozwalić hordy demonów, zjaw, potępieńców i wszelkiego plugastwa zamieszkującego grecką otchłań. Do dyspozycji mamy cały arsenał giwer, więc żadnych mieczy i czarów, tylko czysta rozwałka. Najprościej można ją opisać jako połączenie Serious Sama z God of War w multi. I właśnie multi jest największym plusem i minusem jednocześnie. Fajnie jest potyrać w taką grę ze znajomymi (maksymalnie 4 graczy), ale z racji tego, że gra nie jest jakoś specjalnie popularna czas oczekiwania na graczy jest długi (rekord to około 10 minut i to wieczorem), drugi minus jest taki, że kiedy jeden z graczy opuści serwer cała rozgrywka się kończy. Mam nadzieję, że ten problem zostanie jak najszybciej rozwiązany. Skupię się jednak na plusach. Największy plus to ilość młócki. Pisałem o hordach potworów i nie ma w tym ani trochę przesady. Szkielety strzelają, rzucają włócznie, zombiaki, minotaury i gigantyczni gladiatorzy biegną prosto na nas. Nawet posągi Atlasa są nam wrogie.


 Rozwijanie postaci raczej minimalne. Możemy dokupić i ulepszyć broń, albo zmieniać wygląd naszego truposza. Więcej nie ma sensu pisać. Prze piekło prowadzi nas tajemniczy przewodnik, który traktuje nas jak śmiecia Mnie gra popdasowała wyjątkowo, bo jako dzieciak do poduszki

Jeśli komuś brak  (miejmy nadzieję chwilowy) GTA V bardzo przeszkadza i musi zapełnić tę pustkę innymi grami to z całą mocą polecam. 10 złotych to niewielka cena.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Let the butthurt flow through you.

Lubię parodie i przemoc więc Lobo jest naturalnie jedną z moich ulubionych postaci. Ostatnio świat obiegła sensacyjna wiadomość, Lobo odstawił sterydy przeszedł ciężką redukcję i założył obcisły trykot.
Zaraz podniosły się głosy oburzenia płaczące za starym Main Manem. Starym w sensie, tym którego wszyscy zdążyli poznać i polubić. Z tym, że to jest właśnie stary Lobo. Był już Ziggy Stardustem, był napakowanym Alem Jourgensenem, był zwykłym bikerem, więc nie boli mnie jego nowa odsłona. Paru geniuszy już prorokowało, że nowy "metroseksualny" Ważniak będzie wegetariańską i abstynencką karykaturą samego siebie. Będzie to więc karykatura karykatury. Trudno
Zresztą zanim dorwę ten komiks minie pewnie wiele lat, tym bardziej nie ma powodu do płaczu.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Fatum seriali SF.

Dokładnie. Serialowa fantastyka zawsze miała pod górkę. Kiedyś wydawało mi się, że to jakaś klątwa albo złośliwość polskich nadawców, którzy zamiast nowych odcinków katowali widzów powtórkami. Jako dzieciak nagrywałem odcinki ulubionych seriali, by potem oglądać je w kółko i kiedy nagle okazywało się, że dalszego ciągu nie pokażą w telewizji byłem bardzo zawiedziony. Ból był o tyle większy, że papka w postaci na przykład Legend Kung Fu z Davidem Caradinem albo Renegat trwały w najlepsze. Kasowane seriale na ogół były bardzo dobre nawet jak na dzisiejsze standardy, które poszybowały w górę za sprawą serialowych mega produkcji jak Gra o Tron, Breaking Bad czy inne popularne serie. Pierwszy z nich i ten którego brakuje mi najbardziej to emitowany na Polsacie serial Ziemia 2 (Earth 2). Grupa osadników próbujących ułożyć sobie życie na nieznanej planecie. Ciekawa fabuła, świetnie wymyślone chociaż niezbyt pomysłowe rasy takie jak indiano-podobni, mieszkający pod ziemią Terianie albo goblinowate, śliniące się Grendlery bez przerwy okradające osadników. Lata 1994-1995 i tylko 22 odcinki. Koniec dokładnie w momencie wyjaśniania zagadki Terian. Wielka szkoda.


Kolejną, wcale nie gorszą, pozycją jest Gwiezdna Eskadra (Space: Above and Beyond). 58 eskadra kosmicznych Marines broni Ziemii przed inwazją kosmitów zwanych Pijawami. Eskadra jest złożona z samych najlepszych boskich kozaków działających w każdych warunkach i potrafiących niemal wszystko. O ile dobrze pamiętam serial kończy się po złapaniu przez ludzi jednego kosmity i zdjęciu jego kombinezonu. Był też ważny wątek ludzie kontra klony, które w czasie wyniszczającej wojny z androidami pozostały bierne i są delikatnie mówiąc przez ziemian nielubiane. Jeden z klonów jest żołnierzem pięćdziesiątej ósmej i to właśnie on był moim ulubionym bohaterem, bo ciągle musiał wszystkim udowadniać, że jest dobry i godny zaufania. Już sama czołówka serialu robi wrażenie. No może nie czołówka, ale muzyka wywołująca ciarki. Leciał dosyć późno bo koło 22, ale czekałem na niego zgodnie z dewizą Marines "Zawsze wierni". Niestety skończyło się na jednym sezonie.

Kolejny serial miał chyba szczęście bo nie skasowali go po jednym sezonie, a po trzech. Cóż, Roy Scheider wreszcie znalazł większą łódź. Seaquest nie był przeze śledzony raczej pobieżnie, ale podobał mi się na tyle, że go zapamiętałem. Miał pecha, bo leciał w sobotnie albo niedzielne  popołudnia, a wtedy wolałem siedzieć poza domem.Wielka łódź podwodna chroniąca świat przed wszelkimi zagrożeniami i koleś ze Szczęk nie były chyba wystarczającym powodem do siedzenia w domu latem.


Skasowanie dwóch pierwszych seriali wprowadziło mnie do świata zdradzonych przez szefów stacji telewizyjnych nerdów. Firefly nad którym miałem zamiar spędzić parę dobrych lat (nie wiem skąd ta naiwność) został brutalnie zabity w czasie największej popularności. Po Battlestar Galactica nie płakałem, bo było tam wiele irytujących postaci, ale były, wybuchy i zagadka doktora Baltara więc się oglądało. Trochę dziwne, że w czasie kiedy seriale o wszystkim, oglądają wszyscy i kiedy wreszcie odczarowano mit, że aktor serialowy nigdy nie dorówna kinowej gwieździe, nie ma porządnego serialu dla fanów sf-fantasy, a przynajmniej ja na taki nie trafiłem.

czwartek, 6 czerwca 2013

Dnia szóstego czerwca

Dawno już wyrosłem z gówniarskiej tendencji do słuchania jednego tylko gatunku muzycznego. Zresztą nawet w szczenięcych latach zalatywało to z mojej strony ostrą hipokryzją, bo jako zakuty punkowo-metalowy łeb i tak słuchałem  polskiego rapu czy D'n'B, ale tak trochę po cichu, żeby znajomi nie wiedzieli.

Trudno mi sobie wyobrazić lepszą datę do podzielania się ze światem pewnym wykopaliskiem, pewnego dobrego człowieka, który nie boi się drążyć w niebezpiecznych otchłaniach internetu dostarczając mi masy dobrej i dziwacznej muzyki (jebnięty Gospel czy gwałcące zwoje mózgowe Kap Bambino). Któregoś razu padło na serbski synthpopowy duet Sixth June. Duet typowy, czyli gość robiący muzykę, grafikę i wideo Laslo Antal oraz wokalistka Lidija Andonov.


Syntezatory i zawodzenie a'la Siouxie idealnie współgrają z otoczeniem. Siąpi, wieje, a słońce znikło bez śladu więc trudno o lepsze tło do słuchania takiej muzyki.


W 2010 roku został wydany ich pierwszy i jedyny pełny album, czyli wypełnione gorzkimi smakołykami po same brzegi Everytime. Rok później, szóstego czerwca, wydali epkę Back for a dayi ruszyli w trasę. Pięć dni temu zapowiedzieli nowy materiał, więc nie pozostaje nic innego jak czekać.

środa, 5 czerwca 2013

Kostnica

Po ponad półrocznym oczekiwaniu wreszcie jest zapowiadany tekst o obrazku, który jest właściwie całkiem zwyczajnym, słabym filmidłem, ale na swój sposób wyjątkowym. Być może dlatego, że wiąże się z nim kilka fajnych wspomnień na przykład wyśmiewania głupoty twórców z grupą znajomych. Właściwie to na pewno dlatego. Tak wyszło, że tekst najpierw pojawił się na Szlamie. Ale z braku czasu wrzucam go tutaj.




Kiedy w kolorowym namiocie rozstawionym w samym centrum dużego miasta zobaczysz pudło z filmami za 5 zł, daj się ponieść, bo w tym kartonie możesz znaleźć coś co sprawi, że nic nie będzie już takie jak wcześniej. Płyta musi mieć kozacką okładkę, a tytuł musi wryć się w mózg. Moje życie można śmiało podzielić na dwa okresy przed Kostnicą i po Kostnicy. Nie jest to oczywiście żadne arcydzieło, ale nie jest to też najgorszy film z jakim przyszło mi się zmagać. Jest po prostu inny.
Niewątpliwym plusem jest to twórcy postanowili pójść na rękę wszystkim, którzy nie mają czasu na oglądanie filmów, (albo przez ciągle oglądanie dwudziestominutowych odcinków seriali zatracili umiejętność oglądania filmów bez robienia sobie przerw) i postanowili wrzucić kilka fabuł do jednego filmu. Reżyserem jest nie byle kto, bo sam Tobe Hooper odpowiedzialny między innymi za dwie części The Texas Chain Saw Massacre czy świetnego Poltergeista, więc koleś nie może się mylić i jak mówi, że ma być kilka filmów w jednym, to tak ma być i basta. Zatem do rzeczy.

Leslie Doyle, samotna matka wychowująca dwójkę dziec w poszukiwaniu szczęścia przeprowadza się do małego miasteczka w Kalifornii, w którym ma zajmować się tanatopraksją i usługami pogrzebowymi. Nastoletni Johnatan nie może pogodzić się z nagłą zmianą (przeprowadzka w połowie roku szkolnego!), pali papierosy i szybko wpada w konflikt z lokalnymi złymi dziećmi, a jego mała siostra Jaime,  po przekroczeniu progu i zobaczeniu pyta czy tatuś przyjechał razem z nimi.
Żeby było ciekawiej zakład pracy znajduje się w tym samym budynku, w którym ma zamieszkać cała rodzina. Zły dom sąsiaduje z klimatycznym cmentarzem spod ziemi wybija szambo, brakuje jeszcze wiszącej nad nim chmury bijącej gromami i siedzących na martwym drzewie sępów. Idealne warunki do wychowania dzieci.





Szybko okazuje się, że dom skrywa mroczną tajemnicę rodziny Fowlerów, poprzednich właścicieli domu pogrzebowego. Legenda głosi, że kiedy na świat przyszedł ich zdeformowany syn Bobby do ósmego roku życia go maltretowali, a później zamknęli w grobowcu. Dziesięć lat później znaleziono ich ze zgniecionymi czaszkami. Bobby żyje i nadal straszy mieszkańców. Być może Hooper poczuł, że wychodzi mu coś na kształt Leatherface’a, więc postanowił dodać trochę morderczych grzybów, które zaczęły obrastać całą posiadłość po tym jak do kanalizacji dostało się trochę krwi w czasie nieudolnie przeprowadzonej tanatopraksji. Leslie w ogóle nie zna się na swojej pracy, bo korzysta z podręcznika i nie potrafi nawet dobrze przyszyć oderwanej ręki. Kto dał jej tę pracę?
 


W międzyczasie okazuje się, że wejście do grobowca Fowlerów sprawia, że ludzie zachowują się jak  agresywni, natarczywi narkomani wymiotujący czarną mazią. Martwi wracają do życia, przyjaciele stają się wrogami, stróże prawa bestiami, a archetypiczna matka goni swoje dzieci z rzeźnickim nożem. Powoli dociera nas, że twórcy musieli czytać Lovercrafta, a zło i niedobro musi mieć swoje źródło w jakiejś przerażającej, pradawnej istocie, która właśnie się przebudziła. W podziemiach, w studni żyje wrażliwe na sól kuchenną stworzenie a’la Sarlacc, karmione przez Bobbiego ludźmi.
Twórcy pewnie już wiedzieli, że tego filmu nie da się uratować, a dni zdjęciowe powoli dobiegają końca, więc zorganizowali sobie poligon doświadczalny dla swoich pomysłów. I za to im dziękuję, bo wyszło dokładnie tak źle jak się spodziewałem.





wtorek, 28 maja 2013

Motórizer vol.2

No to jazda. Pierwsza piątka to już stuprocentowa graficzna masakra.

5.
Warhead-Speedway
Zdecydowanie najelpsza muzycznie płyta z całego zestawienia, kostucha na żużlowym motorze, czyli rzeźnia. Ale graficznie zbyt fajna żeby wylądować wyżej.

4.
Grim Reaper-Fear no evil
Też kostucha, ale wbijająca się kościelny witraż. Autor zobrazował jedno z moich marzeń.

3.
Goatsnake-Vol.1
Nie wygląda nadebiut doomowej kapeli. W niektórych krajach taka okładka rozgrzałaby do czerwoności fora dyskusyjne i to nie ze względu na fatalną grafikę. Kicz i nutka kontrowersyjności daje jej miejsce na podium.

2.
Battleaxe-Burn this town
Autorem jest prawdopodobnie sześcioletni fan Manowar. Technika: kredki świecowe Bambino na bloku technicznym.

1.
Pegazus-In metal we trust
Numer jeden mógł być tylko jeden. Twardziel na pegazomotorze przemierzający galaktykę. Szkoda, że kosmosie nikt nie usłyszy grzmotu jego choppera.