Takie miasto leżące tuż koło
innego miasta, tyle że kilka razy większego
zawsze ma przejebane. Te satelickie miasta-przydudówki to sypialnie, z
których wszyscy chcą uciekać ale nie za daleko i na chwilę. Zasmakować życia w tym większym, gdzie
jest kilka szpitali, kin i tyle makdonaldów i kejefsów że aż dziw bierze, że
ludzie mogą tyle jeść.
Pabianice to największa
sypialnia Łodzi. Wielkie blokowisko z elementami kamienicznymi, a w zasadzie
dwa blokowiska, nowsze i starsze. Starsze zbudowane dla świeżo upieczonych
robotników i robotnic, neomieszczan. Przypudrowana
styropianem wielka płyta. Bloki
jak staruszki z farbowanymi na fioletowo włosami i dorysowanymi brwiami, chcące
cofnąć licznik o czterdzieści lat i cztery porody. I ta wielka płyta tego
starego blokowiska jest powoli zasiedlana przez młodzież, dziedziców
podziadkowych mieszkań z balkonem i kiblołazienką połączoną z kuchnią małym
przysufitowym okienkiem. To mieszanie się starego z młodym widać od razu. I
czuć, bo klatki schodowe przenika zapach gotowanej kapusty z którym dzielnie
walczy charakterystyczny posmród skuna. K+M+B, HWDP, ale jednocześnie, jakby
wspólne, łączące pokolenia rodaków, koślawo namazane na kwiecistej ścianie
"Jebać komornika". Nowsze blokowisko to mniej więcej to samo, tylko
proporcje odwrotne, no i bloki poustawiane tak,
żeby tworzyć niedomknięte czworoboki, takie mini twierdze z balkonami,
no i te spadziste dachy, Polska centralna kontra górale 1:0. Betonowy pseudo tetris. Z Łodzi do Pabianic
przyszła moda na jebanie na murach jednych kibiców przez drugich. Schemat jest
prosty. Napis RTS przykrywa sterczący do góry fallus, że chuja na nich kładą
albo że tym chujem będą ich jebali. Później RTS przerabiany jest na ŁKS, a na
końcu ktoś rysuje dwa trójkąty i mu wychodzi gwiazda Dawida, bo tamci to żydy a
żydy to wiadomo, że chuje jak tamci. Później
żeby tę gwiazdę dawidową zneutralizować wali się białosiłowego celtyka.
Myślenie magiczne nie ginie. Kamienice to już syf totalny, bo nieliczni
szczęścliwcy mają kible w mieszkaniu. Reszta biega do kibla na podwórku albo
jak kto bogatszy to ma dziurę na korytarzu. Na podłodze linoleum, ściera do
wytarcia moczu jak się któremu nie trafi. Wodę po praniu i myciu wylewa się do
rynsztoka, tak że białe mydliny zmieszane z brudem płyną brukiem przy
krawężnikach. Brodzą sobie w nich dżdżownice, chuj wie skąd wzięte, ale
pływają. Pływały zawsze i jako dzieciak wyciągałem je grabkami z tego białego
syfu i dobijałem łaciatą piłką albo kładłem
na styropianowym modelu myśliwca i wysyłałem na misję kamikaze.
I te blokowiska i kaminiczniska
stanęły w samym centrum dopałowego przemysłu. Tymi dopałami, których niby nie
ma, ale nadal są, a które przez długi czas były poza jakąkolwiek kontrolą. I
dzięki temu te młode wilki biznesu mogły wprowadzać na rynek gówno tak
niszczące, że tradycyjne dragi praktycznie nie były już potrzebne. Amfa? Kurwa,
po jednym śledziu miętowego proszku ćpuny z wieloletnim doświadczeniem stojąc
na rękach błagały, żeby ktoś to zdelegalizował. Łzy szczęścia w oczach, zjazd
do gardła i błaganie. Zjarany jakimś zielskiem moczonym w syntetyku koleś,
któremu zdrzyło się zabłądzić w labiryncie wielkiej płyty szybko wpadał w
paranoję. Był w centrum jebanej, ośmiobitowej gry, dookoła łupały bębny, aż w
końcu biedak rzucał się w spazmie na ziemię krzycząc jak pojebany wywołując
salwy śmiechu jego kumpli, które po minucie zmieniały się w depresję. Jedno
szkło miażdżyło czterech zaprawionych w bojach ćpunów, bez przegród nosowych i
z kawałkiem płuca. Jedynym minusem jest krótkie działanie i to, że mózg szybko się przyzwyczaja. Smród gówna
nikomu nie przeszkadza. Plusów jest cała masa. Nie trzeba obdzawaniać ludzi,
susza się nie zdarza, bo w sklepie zawsze pełne półki no i nazwy takie zabawne.
Pasiubrzuch dajmy na to albo Cocolino, że niby trochę koks, takie mrugnięcie
okiem do klienta. I tak jak amfa jest kokstem dla ubogich, tak Cocolino czy Wiśnia to amfa dla uboższych.
Fala wezbrała i przelała się
przez wały jakoś zimą. Sylwester, czyli koniec starego wygląda zawsze tak samo.
No może tylko sprzęt i otoczenie się zmienia, bo wiadomo, bogaci świętują na
bogato, biedni też niby na bogato,
ale jakby mniej, więc granice się zacierają. Jak to w czasie granicznym bywa,
coś się kończy, chuj wie co się zaczyna, ale postawnowienia noworoczne muszą
być. Tak żeby to nadchodzące chujwieco oswoić, udomowić jakby. No i ten
Sylwester zdarzył się w scenerii takiej jakby industrialnej, jakaś fabryka
stara, ziemia obiecana podobno, pot prządek wsiąknięty w mury, ale było minęło
i teraz tylko jakieś szwalnie ewentualnie hurtownie. Mała salka jakieś gitary,
perkusje, sztangi, kable, jedno okno, jakieś schody, kibel sto metrów dalej i
na lewo. Uwaga na wózki widłowe, bo nie wszyscy mają dziś wolne. No dzieje się
ten standardowy menelnik końcoworoczny, dwunasta wybiła, szampany, petardy,
wiawaty, rakiety, tłuczone szkło, stolaty. Trochę fałszywych życzeń kilka
szczerych, pijackie telefony z życzeniami i groźbami.
Normalka, no i po tej dwunastej i po bełtach, drgawkach, potach, pora zwijać
się dalej. Dwie godziny snu, pobudka i kończenie resztek kradzionej wódy i
piwska z metra ciętego. Spirytus dolany do słoika kompotu, więc jest pół
godziny wolnego czasu żeby uzupełnić braki fajek. Sklep otwarty, cisza i
spokój, bo na ulicach tylko taksówki. Klientów paru i jedna pani przy kasie.
Coś tam do niej mówi jeden z drugim, wmuszają w nią czerstwe dowcipy, które im
zostały po imprezie z balonikami, nachalna grzeczność. Czas graniczny trwa
dopóki jest alkohol. Szybki pet przed sklepem, a tu podchodzi jakiś koleś z
podbitym okiem i coś tam duka po pijacki. Okazuje się jednak, że nie po pijacku
tylko po rusku, postradziecku bo facet ma na oko 25 lat. Daje mu Camela z
kulką. Z kulką są najlepsze bo dają możliwość wyboru, chcesz mentola to
zgniatasz, nie chesz to nie zgniatasz. Ja zgniatam zawsze. Przybysz mówi, że
jest z Rosji i że pracuje tutaj z grupą innych przybyszów i że ich jacyś imprezowi patrioci napadli wczoraj. Auto
firmowe, szefowe rozwalili butami, butelkami
i teraz przybysze nie wiedzą co robić, bo szef w górach siedzi i nie chcą mu psuć świąt. Sam nie wiem czy mnie to
wtedy jakoś specjalnie obchodziło, ale facet zaprasza do hotelu na wódkę więc
idziemy z kumplem na imprezę.
Nazwa hotel to wypłynęła chyba
tylko dlatego, że żaden z nas nie był stanie w tym języku
pijacko-angielsko-słowiańskim znaleźć odpowiedniego słowa, więc najprościej
było po prostu hotel. Zresztą jak na żółtym osranym przez psy banerze stoi jak
byk, że hotel i nocleg to hotel i nocleg koniec gadania. Chata zwykła jakich
pełno, sześcian polski, lata dziewięćdziesiąte. Kowobje przemysłu szwalniczego
takie budowali dopóki udawało im się zalewać Niemców i Rosjan swoją chujnią.
Stoi ta ich obita fura, większość szyb leży gdzieś na pabianickim asflacie, ale
trochę zostało też w środku. Blacha powyginana polską dresofurią, bo ruskiemu
to wpierdolić trzeba dla zasady. Za ruskość właśnie. Wchodzimy po betonowych
schodach do środka, parno tam było. Sześciu było tych przybyszów w pokoju z
meblościanką lakierowaną tak że się można było w segmencie przeglądać. W
barku też można się było przejrzeć. Ten spod sklepu gada z drugim bardziej
pobitym, nie kłócą się, po prostu gadają. Dwóch siedzi i ogląda jakąś ichnią popową
starletkę wyginającą się w telewizorze. Raszan gerl, biutiful music, mówi ten
bardziej pobity. Wygląda kaukasko, ale nie tak kaukasko jak się ładnie mówi o
białasach w USA, tylko kaukasko jak się mówi na tych gorszych w Rosji. Może
dlatego jest bardziej pobity, bo ten co nas tu przyprowadził to blondyn
prawdziwy, z przyrodzenia. Tamtych dwóch od telewizora nic nie mówi, a
pozostali dwaj, jak się z czasem okaże afgańczyk i azer, pichici sobie jakąś zwałę, pewnie z tamtych stron bo
przyprawy sypią ze słoików, więc pewnie z domu przywiezione. A wyglądało toto
też jakoś tak nie po naszemu. Kłykcie w strupach, ale twarze całe, znaczy się
wojownicy.
Wszyscy budują w polsce drogi.
Teraz akurat gdzieś jakąś obwodnicę, autostradę czy coś tam i że chcieli tylko alkohol
kupić się najebać jak ludzie w tego Sylwestra. Przyjmuję ich żale z bólem bo
kurwa, spodziewałem się chociaż jakiejś wódki a oni nic nie mają bo oszczędzają
na naprawę auta. Szlugi, nowa paczka, porozdawałem. Na zegarku już czternasta,
więc mija czterdzieści minut odkąd opuściliśmy ciepły dom w którym przegryza
się spirol z kompotem. Najwyższy czas lecieć. Ty i ja nie możemy im pomóc
gringo, chodźmy się więc najebać. Może jakiś toast za tych nieszczęśników w
imię pana naszego jedynego dojechanych na pabianickiej ziemii przez husarię
świątecznie wystrojoną w lakierki i dżinsy. Swoi-obcy, wiadomo, ruscy mają
czarne podniebienia, kutasy w poprzek a ich kobiety się nie golą ponoć, więc
dojechać barbarzyńców, najeźdźców wypada.
I tak myśl mi przez głowę przeszła,
że może oni chcą się zemścić, wpierdole i odwety to przecież normalna sprawa. A
tu im się dwóch kolesi, pewnie skumaconych z tymi dresami wbija na stancję
łaskawie częstując ich fajkami i jednym piwem, które wziąłem sobie na drogę.
"Wy kmioty polskie, my was zajebiemy za nasze nieszczęścia. Patrzymy po
sobie z kumplem, on też rozumie już, że może być ciepło, a nieopatrzenie
kupilismy browary w puszce, więc nawet tulipana nie zrobisz. Może nóż, ale to
przecież czasu nie ma, a tamci jak zobaczą że wyskrobuję kosę z puszki zdążą
mnie już dawno spakować do wersalki związanego streczem. Dam im jeszcze po
szlugu i spierdalamy jak najdalej. Koniec Sylwestra kurwa, wstajemy wychodzimy,
jeden koleś, ten spod sklepu, idzie z nami do drzwi. Bierze jeszcze jednego
szluga i z dupy zupełnie mówi, że u nich ładniejsze kobiety. No to już wiem, że
odwetu nie będzie, koleś musi się wyżalić, wygadać. A tam na chacie mikstura
wietrzeje no i te dopały też już się chyba nie przydadzą, bo coś można na mózg
paść i będę przez tydzień miał zwiechę myśląc o grupie tych robotników co nam
tu budują Europę zachodnią w centralnej. Polska zima zaskoczyła drogowców, nowy
rok bez kilku wpierdoli nie istnieje, bo wpierdole jak fajerwerki być muszą, a
jak już polski ryk znajdzie obcych, potomków Stalina to nie popuści.
Napój wyszedł przedni.